Nic Pizzolatto – W drodze nad Morze Żółte,
czyli nie wszystko miał, czemu brak połysku
Długie godziny spędzone na lekturze literatury przygodowej, o które nie potrafię nie mieć do siebie pretensji – z których spowiadam się sam sobie i rozgrzeszenia dać nie umiem, bo słowa przebaczenia gniją mi w ustach – godziny te sprawiły, że ponad miarę wyostrzyły się moje czytelnicze zmysły wykrywające pisarskie chwyty, sprawdzone sztuczki, numery polaryzujące bez pudła. Z nieufnością reaguję na wysoki połysk, którego kiedyś – ile, dziesięć lat temu? – poszukiwałem jak opętany, żeby nasycić się nim po same kolana i wypluwać jego nieprzetrawione, białawe grudy; strach przed niestrawnością jakiś już czas temu skierował moje uwielbienie w stronę literatury bardziej stonowanej i inaczej na strunach jelit grającej. Takiej jak W drodze nad Morze Żółte.
Nic Pizzolatto (który już za samo stworzenie True Detective’a powinien zostać skreślony ze wszystkich moich list, mimo że serial bardzo lubię – pisarz to pisarz, nie dyskutujmy o tym) w najmniejszym nawet stopniu nie przejmuje się tym, co myśleć będzie jego czytelnik (to oczywiście szepcząca nadzieja) – rozpalanie wyobraźni i wielkie historie chowa za pazuchę, takie mam przynajmniej wrażenie, że gdzieś w nim drzemie powieść absolutna, odrzuca ją i skupia się na wszystkich odcieniach szarości. Idźmy dalej, rączo – szarości te nie są szarościami oczekującymi poklasku, nie, nie są to szarości żyjących pod zaborami Polaków czy przeżywających powojenne traumy żołnierzy, nie są to szarości niepewnych swej tożsamości podstarzałych profesorów, ba, nie są to nawet szarości ludzi dyskryminowanych (a wszystko to przecież tematy); Pizzolatto na warsztat bierze nasze spotkania rodzinne (sezon komunijny!), codzienne nieporozumienia, dramaty w skali najmikrzejszej z mikrych, duperele, które – istotne! (ang. crucial, jedno z moich ulubionych słów) – tworzą wzory naszych żywotów. Czasami pojawia się tzw. chwyt (w tytułowym opowiadaniu jest to wytwórnia filmów z gołymi ludźmi na pierwszym planie!), gdzieś w tle cały czas ta piękna Luizjana (tak nazywam Amerykę pól i bagien, szczegóły geopolityczne naprawdę nie są ważne; Love Story i Yelawolf, o mamo), ale W drodze nad Morze Żółte rozgrywa się na płaszczyźnie zdefiniowanej przez punkty banalne jak kurczak z ryżem: mężczyznę, który zaczyna pić po zniknięciu żony, nastolatkę w ciąży, matkę zbuntowanego chłopaka. Proste jak rzucenie brzydkiego słowa w ciszę, a potrafi złapać za gardło.
Nie ma chyba wątpliwości co do tego, że samo wzięcie na warsztat tematów prymitywnych – bo tym zajmuje się Pizzolatto – nie gwarantuje sukcesu. Zbiór (tak poza tym to nie przepadam za opowiadaniami jakoś) z pewnością nie byłby zbiorem funkcjonalnie pełnym (pozdrawiam logików, wasz brat w wierze), gdyby nie filtr ładnych sformułowań, który jest na tę bliską werblom serca zwyczajność nałożony. W przeciwieństwie do autora tych słów autor tej książki rzadko kiedy sili się na tworzenie niepotrzebnie skomplikowanych zdań, lubi pisać wprost, ale przebłyski – nie połyski – zdarzają się mu regularnie. Pewnie trzymane pióro, historie rysowane jednym jego pociągnięciem – intensywnym, ale na pewno nie przyciężkim – i ta Luizjana, tak, ta Luizjana też, sprawiają, że W drodze nad Morze Żółte można – warto – się zgubić. Jeśli lubią Państwo prozę pieczętującą pojedyncze chwile, to ten zbiór, mimo braku blasku, może okazać się precjozum cenniejszym niż cały ten tombak, w którym wszyscy zmuszeni jesteśmy tonąć od tylu długich lat.