Category Archives: Uncategorized

Rozprawy #13: nie wszystko miał, czemu brak połysku

Nic Pizzolatto – W drodze nad Morze Żółte,

czyli nie wszystko miał, czemu brak połysku

Długie godziny spędzone na lekturze literatury przygodowej, o które nie potrafię nie mieć do siebie pretensji – z których spowiadam się sam sobie i rozgrzeszenia dać nie umiem, bo słowa przebaczenia gniją mi w ustach – godziny te sprawiły, że ponad miarę wyostrzyły się moje czytelnicze zmysły wykrywające pisarskie chwyty, sprawdzone sztuczki, numery polaryzujące bez pudła. Z nieufnością reaguję na wysoki połysk, którego kiedyś – ile, dziesięć lat temu? – poszukiwałem jak opętany, żeby nasycić się nim po same kolana i wypluwać jego nieprzetrawione, białawe grudy; strach przed niestrawnością jakiś już czas temu skierował moje uwielbienie w stronę literatury bardziej stonowanej i inaczej na strunach jelit grającej. Takiej jak W drodze nad Morze Żółte.

Nic Pizzolatto (który już za samo stworzenie True Detective’a powinien zostać skreślony ze wszystkich moich list, mimo że serial bardzo lubię – pisarz to pisarz, nie dyskutujmy o tym) w najmniejszym nawet stopniu nie przejmuje się tym, co myśleć będzie jego czytelnik (to oczywiście szepcząca nadzieja) – rozpalanie wyobraźni i wielkie historie chowa za pazuchę, takie mam przynajmniej wrażenie, że gdzieś w nim drzemie powieść absolutna, odrzuca ją i skupia się na wszystkich odcieniach szarości. Idźmy dalej, rączo – szarości te nie są szarościami oczekującymi poklasku, nie, nie są to szarości żyjących pod zaborami Polaków czy przeżywających powojenne traumy żołnierzy, nie są to szarości niepewnych swej tożsamości podstarzałych profesorów, ba, nie są to nawet szarości ludzi dyskryminowanych (a wszystko to przecież tematy); Pizzolatto na warsztat bierze nasze spotkania rodzinne (sezon komunijny!), codzienne nieporozumienia, dramaty w skali najmikrzejszej z mikrych, duperele, które – istotne! (ang. crucial, jedno z moich ulubionych słów) – tworzą wzory naszych żywotów. Czasami pojawia się tzw. chwyt (w tytułowym opowiadaniu jest to wytwórnia filmów z gołymi ludźmi na pierwszym planie!), gdzieś w tle cały czas ta piękna Luizjana (tak nazywam Amerykę pól i bagien, szczegóły geopolityczne naprawdę nie są ważne; Love Story i Yelawolf, o mamo), ale W drodze nad Morze Żółte rozgrywa się na płaszczyźnie zdefiniowanej przez punkty banalne jak kurczak z ryżem: mężczyznę, który zaczyna pić po zniknięciu żony, nastolatkę w ciąży, matkę zbuntowanego chłopaka. Proste jak rzucenie brzydkiego słowa w ciszę, a potrafi złapać za gardło.

Nie ma chyba wątpliwości co do tego, że samo wzięcie na warsztat tematów prymitywnych – bo tym zajmuje się Pizzolatto – nie gwarantuje sukcesu. Zbiór (tak poza tym to nie przepadam za opowiadaniami jakoś) z pewnością nie byłby zbiorem funkcjonalnie pełnym (pozdrawiam logików, wasz brat w wierze), gdyby nie filtr ładnych sformułowań, który jest na tę bliską werblom serca zwyczajność nałożony. W przeciwieństwie do autora tych słów autor tej książki rzadko kiedy sili się na tworzenie niepotrzebnie skomplikowanych zdań, lubi pisać wprost, ale przebłyski – nie połyski – zdarzają się mu regularnie. Pewnie trzymane pióro, historie rysowane jednym jego pociągnięciem – intensywnym, ale na pewno nie przyciężkim – i ta Luizjana, tak, ta Luizjana też, sprawiają, że W drodze nad Morze Żółte można – warto – się zgubić. Jeśli lubią Państwo prozę pieczętującą pojedyncze chwile, to ten zbiór, mimo braku blasku, może okazać się precjozum cenniejszym niż cały ten tombak, w którym wszyscy zmuszeni jesteśmy tonąć od tylu długich lat.

Leave a comment

Filed under Rozprawy, Uncategorized

Rozprawy #12: o zaduchu w kuchni

Leonid Cypkin – Lato w Baden,

czyli o zaduchu w kuchni

 

Gdybym powiedział Państwu gdzie i jak się wychowywałem, a powiem, to nie uwierzyliby – i nie uwierzą, bo takie cuda się z głową moją oraz resztą doczesności działy, że sny filozofów to mało, ba, pojazgrzowowilliamsowe (inaczej: popejotlowe) wizje artystów naszych nie opisałyby tego. Cichy krzyk w okolicy potylicy szepcze mi przy okazji wygłaszania podobnego banału, iż każdy dobry obywatel podobnie postrzega swoje lata i jesienie szczenięce, ale nie byłbym sobą, gdybym zdroworozsądkowych podpowiedzi nie ignorował. Do tych rozważań przefiltruję kalejdoskop wspomnień swoich tak, żeby odrzucić zapach świeżo koszonej trawy, o który z ojcem wojowałem, duszny pot zalewający wiejskie siłownie i woń nagrzanych gumy i tartanu (absolutnie niepodrabialną; cały czas roztapia mi mózg i przestawie przegrodę nosową), a także kurz radośnie skaczący po domu przemienionym w bibliotekę, a zostawić jedno tylko – zaduch małej kuchni (i małego mieszkania, bo smrodliwa unifikacja wykorzysywała dyfuzję bez pardonu), w której gotowana była kapusta.

Trochę jestem zmieszany (co wszak nie jest wielką nowością – nawet mimikę mam rozedrganą, nieustaloną, bo niezależnie od okoliczności pozostaję skąpany we wstydzie i konfuzji, z którymi walczy obłąkana i lichą wylewką poparta pewność siebie wynikająca z błazeńskiego usunięcia powagi na drugi plan), bo piszę o Lecie w Baden, które Sontag nazywa arcydziełem, a przywołuję wrażenia bogojczyźnianobigosowe. I choć starałem się myśli tej uniknąć, to, jak bywa zawsze, nad okiełznaną i oswojoną warstwą mojego jestestwa władzę przejęła część z zaprzeczeniami przed przymiotnikami (tudzież zanegowanymi przymiotami) i właśnie tam mnie prowadzi – do zasmrodzonej kuchni. Drogę wskazał owej części sam Leonid Cypkin: wziął ją pod rękę, narzucił krok w bardzo (!) jego stylu (o tym później, bo duszno! Ukrop, skwar, upał, kanikuła!), podszedł do drzwi rzeczonego pomieszczenia, pukaniem się nie przejmował, wszedł i wprowadził – a tam Dostojewscy. Przechodzimy do cymesu.

Lato w Baden to powieść elegancka. Chciałbym, abyśmy się dobrze zrozumieli: wulgaryzmy są nieeleganckie, nieelegancki jest seks, nieeleganckie jest podglądactwo i plotkarstwo, nieelegancki jest każdy niepotrzebny kontakt fizyczny. Tego w książce Cypkina nie ma – jest ona elegancka. A mimo to stanowi wstrząsający portret największego prozaika w historii (trochę w tym momencie drażnię i stroszę piórka, bo wcale nie jestem pewien) i jego żony, a także ich głębokiej relacji. Choć czytelnik nie zagląda Dostojewskiemu do garnka, a do alkowy ładuje się totalnie zahipnotyzowany przez autora i jego oszałamiające zdania (i płynie, płynie z Fiodorem i Anią, płynie), to widzi życie intymne do cna, rdzeń prywatności odarty z wszelkich przybrudzeń i ozdóbek, jądro chleba naszego powszedniego. Za pośrednictwem Cypkina zostaje wprowadzony do kuchni – niby zadbanej, ale nieco przybrudzonej, w zakamarkach wyklękującej drobny remont, ze ścianami przerakowaciałymi latami intensywnych zapachów – rozsiada się i patrzy z mieszanką delikatnego obrzydzenia, zupełnie naturalnego, bo pielesze ludzi, którzy, tak się składa, nie są nami, zawsze nas odrzucają, i zabarwionej chorobą (najlepiej taką klasyczną, pobudzającą wyobraźnię – suchotami) fascynacji. W tym wirującym wirze wariacji wyraźnie wybija się ta przeklęta woń kapusty – czyli, przekładając z mojego na Dostojewskie, ruletka. Formo, jak pięknie Cypkin poradził sobie z opisaniem nałogu: chłód, chłód ponad wszystko i zaklęty krąg, który zmusza Fiodora do pierwszego, drugiego i każdego kolejnego powrotu; narrator nie krytykuje przetrawionego przez hazard gracza, nie lituje się też ani trochę, mówi tylko – przegrał i wrócił, przegrał i wrócił, znowu przegrał i znowu wrócił, będzie wracał dalej. Jaka piękna katastrofa!

Cypkina prywatnie nie znam i poznać raczej nie poznam, ale gotów jestem założyć się o wszystkie tajemnice, którym tak rozpaczliwie pragnę spojrzeć w twarz, że jednej rzeczy chciał – a ja tę rzecz przyuważyłem: chciał więc Cypkin ten czytelnika przytrzymać przy lekturze Lata w Baden. Niech nie dziwią się jednak Państwo, proszę, mojej niecodziennej przenikliwości, albowiem jest ona dużo bardziej codzienna (dzisiejsza właściwie) niż może się wydawać – poznałem to po zdaniach, i to od razu! Zaczynam czytać przyzwyczajony do pisania słowem w pysk, przerwa (kropka), znowu słowem w pysku, znowu kropka – tak w kółko – nie u tutaj, o nie – tutaj zdania nie kończą się nigdy, dusisz się, czytelniku, z braku kropek, wyglądasz przerwy, umysł chce odpocząć, ale nie, jeszcze autor wszystkiego nie powiedział, jeszcze oplata cię czasownikami i w głowie miesza, jeszcze hipnotyzuje, nie ma mowy, żebyś odwrócił uwagę, bo – skończony będziesz, nigdy nie dojdziesz do tego, gdzie wszystko się zaczęło, nie mówiąc nawet o tym, od czego. Wrażenie, że Cypkin cyzelował z siebie kolejne akapity, że z bólem wydzierał je z poszarpanego wnętrza, że męki nieskończone przeżywał pisząc i krwią kreślił każdy znak – nieodparte. Lato w Baden osacza fabularnie i stylistycznie, usadza czytelnika na roztrzęsionym taborecie w dusznej kuchni i każe przeżywać jej wnętrze całym wnętrzem własnym. Wrażene niecodzienne.

Arcydzieło to słowo bardzo mocne, a w mojej spaczonej głowie tak wiele jest zupełnie niepotrzebych skrzyżowań związanych z literaturą, że gdy próbuję go użyć, język kołowacieje i kantuje mi się o wyschłe wargi – nie użyję go więc (kłamstwo: padło dwa razy), tym bardziej, że nie jestem tak entuzjastyczny jak Sontag, o czym chyba nie powinienem informować, bom pył na wietrze. Lato w Baden nie kosztuje wiele, jeden wieczór zaledwie, a zostawia po sobie. Baczcie Państwo, że nie o wszystkich można to powiedzieć.

Leave a comment

Filed under Rozprawy, Uncategorized