Słowo na niedzielę i ważniejsze dni tygodnia #1: co mnie w Karpowiczu mierzi

Czytać można także na polteru.

Dziecięciem będąc (to jest mniej więcej rok temu), podczas lektury Starej szuflady Wyki, zwróciłem uwagę na pewien fakt, który mnie zaskoczył, zdziwił, lekko oburzył, trochę zniesmaczył – ogółem rzecz biorąc, wprawił w konfuzję i drgania harmoniczne. Co jeszcze straszniejsze, w Wypiskach słowa jego potwierdza inny mistrz – Henryk Bereza. O co chodzi?

O to, że krytyk literacki w swojej pracy odnosi się do autora omawianego dzieła w sposób personalny.

Garść natychmiastowych sprostowań: zawodowa krytyka to działka zupełnie mi obca i wszystko co mówię, mówię jako absolutny dyletant (w przeciwieństwie do stad profesjonalnych hejterów nie uznaję tego słowa za obelgę; mea culpa, przepraszam), którego coś zwyczajnie zainteresowało. Zresztą każdy, kto uważa się za krytyka, powinien przypomnieć sobie (no bo chyba pan czytał, prawda?) Dziennik – w całości lub chociaż te fragmenty, w których autor jeździ na recenzentach jak na garbatych nosorożcach. Co za Dziennik? No jak to, najważniejsze dzieło polskiej prozy ever. Kropka.

Kończąc te dygresję, dodam tylko usprawiedliwienie: jeżeli chcecie dowiedzieć się, o co właściwie mi chodzi, musicie przebić się przez przydługie dykteryjki, anegdotki, błahostki i inne wtrącenia. To rozkojarzenie kiedyś stanie się przyczyną mojej długiej i bolesnej agonii, ale pókim żyw – będę odbiegał od tematu!

Biorę dwa powyższe akapity w nawias i powracam do tematu: oglądania pisarza przez jego dzieło i obserwowanie utworu przez bebechy jego demiurga. Pamiętam jak przez mgłę, że Wyka w większości swoich tekstów pisał wprost: tutaj a tutaj widać, że pan Iks jest niedojrzały; tu i tu pani Igrek okazuje brak zdecydowania; tam pan Zet przechwala się wielką mądrością, aby gdzie indziej udowodnić, że głąb z niego i nie nadaje się nawet do tarcia chrzanu. (Nie traktujcie tego literalnie, proszę!)

I gdyby tutaj postawić kropkę, można by dojść do wniosku, że krytyk to synonim chama, prostaka, najgorszego stanu urwipołcia, nędznej kondycji oczajduszy. (Dodajmy, iż niektórzy autorzy gotowi byliby zakrzyknąć, że każden jeden, który rusza owoc ich potów, krwi i łez, powinien zginąć zadławiwszy się własną podłością; zostawmy ich, z nimi dyskutować zakazuję!) Trudno jednak wyobrazić sobie Wykę i Berezę, którzy mieliby bezmyślnie opluwać biednego człeczynę, który uznał, że ma coś ważnego do powiedzenia i chwycił za pióro.

I teraz sprawa bardzo poważna, bo wymagająca wysiłku – trzeba coś zrozumieć. Co mianowicie? Ano to, że nikt nigdy nie miał zamiaru obrażać jakiegokolwiek człowieka (moja ty piękna utopio…). Człowiek zwierzęciem świętym jest i niech nikt nie waży się go tknąć (bo się przypadkiem zabrudzi). Krytyka nigdy nie godzi bezpośrednio w konkretną osobę. Krytyka miażdży autora, czyli pewną ideę; coś, co nie ma masy, ale ma potencjał; coś, co realizuje się tylko w dziele, nigdy poza nim. Krytyk bierze książkę, czyta ją, analizuje i dokłada kolejne cegiełki do gmachu, który konsekwentnie buduje. Tyle że efektem pracy na tym nieskończononym placu robót nie ma być pan Iks, który lubi rude kotki, ale nie przepada za psami, za dzieciaka jadał ptasią karmę, żeby w wieku średnim ustalonym opychać się niezdrowymi żarciem. Powstać ma rzut tego pana na płaszczyznę literatury; wizerunek niepełny, mało mówiący o Iksie, więcej o tym, jak czuje, jak odbiera świat i jak potrafi to opisać. Jeśli w recenzji napisano, że Iks to głąb, to wcale nie napisano, że Iks to głąb. Napisano, że Iks jak głąb się zachował, bo napisał to i to. Żaden recenzent, który jest godny tego miana, nie powie o pisarzu, że ten zatrzymał się w rozwoju na poziomie średnio rozgarniętego gimnazjalisty. Co pomyśli, to pomyśli, ale w końcu stwierdzi tylko: Iks tak pisze, jakby paraliżował go strach przed rodzicami. Niby to wszystko proste, a jak patrzy się na flejmy, które jakiś idiota (wybacz Ozyrysie, bo grzeszę) stara się sprzedać jako racjonalną dyskusję, to trudno nie wyjść z siebie.

Jak już naprodukowałem się o tym wszystkim, to żądam satysfakcji i sam sobie jej udzielam: dostaję i daję zezwolenie na zabawę w krytyka. Drżyj, Ignacy Karpowiczu!

Wczoraj dosyć jasno, mam nadzieję, wyłożyłem w jaki sposób ostatnio dobieram lektury. W ramach przypomnienia: chaos by się zarumienił i pobiegł porządkować własny pokój. Dlatego też trudno się dziwić, że na Gesty natrafiłem przypadkiem. Ot, przy okazji premiery Cudu któryś z serwisów ogłosił przecenę na autora ości, więc ja kupiłem jeszcze inną z jego powieści (maj gad, sam się gubię w tych zeznaniach; sobą zdumiewam siebie). I wpadłem, powiem Wam, wpadłem. Historia powracającego w rodzinne strony scenarzysty okazała się naprawdę świetna (czy może raczej: świetnie napisana).

Po jej lekturze mogłem powiedzieć o moim Karpowiczu kilka ciepłych słów. Że gardzi egzaltacją. Że pewny siebie jest akurat – na tyle, żeby nie upadać pod krzyżem własnego wahania, ale nie na tyle, żeby zapominać o bożym świecie. Że zdaje sobie sprawę z tego, iż nikt z nas nigdy nie poukładał i nigdy nie poukłada spraw z własnymi rodzicami (ważne! Duże ilości podziwu jednocześnie!). Że wie, iż mężczyzna na pewno nie zrozumie kobiety, bo nie umie nawet zrozumieć mężczyzny. Że potrafi przyznać, iż ucieczka nie zawsze wiąże się z tchórzostwem. Że otwarcie mówi o tchórzostwie, które wiąże się z większością ucieczek.

I tylko jedna właściwość tego Karpowicza umarła we mnie, przez co miałem w sobie mnóstwo jej trupa (skąd to, moi drodzy, skąd to? Ja wiem, pewnych rzeczy się nie zapomina.). Karpowicz ten, człowiek tak, zdawałoby się, świadomy własnych przewag, ustatkowany i ułożony, wstydził się siebie. Nie wierzycie mi, dobrze; sam bym sobie nie uwierzył. Tym niemniej: tak było. Asekuranctwo to grzech przepotężny i kala nawet najczystszych (wiem o tym doskonale, bo rozkosz odcięcia siebie od siebie jest mi znana doskonale, a przecież jestem aktualnie najlepszym Zicocu, jakim kiedykolwiek byłem). Karpowicz w Gestach zamknął pewną ramę, domknął krąg i sprawił mi niesamowitą przyjemność. A potem postawił kropki nad o i zamiast pałaszować przepyszne i, musiałem zadowolić się jakimś koślawym umlautem. Powtórzę, żeby nikt nie zrozumiał opacznie: Gesty są świetne. Tyle tylko że zyskują w moim prywatnym rankingu świetności kilka pozycji, kiedy zapominam o ich ostatnim rozdziale (bodaj tak to w zgodzie ze strukturą nazwać należy).

Podczas zupełnie innej katastrofalnej (czyt. rujnującej portfel) promocji kupiłem Balladyny i romanse. Paszport Polityki i w ogóle (nie wiedziałem wtedy, dowiedziałem się dzisiaj koło jedenastej). Czytam, czytam i czytam, więc chciałbym coś napisać, ale nie do końca wiem, czy będzie to wystarczająco zrozumiałe. Spróbujmy.

Sama książka ma przebieg sinusoidalny (Laplace plx). Na początku jest fajnie i trochę dziwnie, potem jest dziwnie i mniej fajnie, potem dziwniej i fajniej, potem mało fajnie i rozwlekle…jak jest później nie wiem, bo jeszcze nie skończyłem. O samej powieści nie mam do powiedzenia nic więcej; nie ułożyła mi się jeszcze na żołądku na tyle, żebym był gotowy o niej dyskutować. Karpowicz podał mi jednak kilka kolejnych pędzli, za pomocą których kreślę sobie jego obraz (hm, moje zdrowie psychiczne pod koniec października chyba nie ma się najlepiej).

Przede wszystkim potwierdził to, co najgorsze. Pozostaje asekurancki na tyle, że mogę bez większych obaw powiedzieć: ten dystans do własnego dzieła nie był cechą Gestów, odnosi się raczej do całej twórczości. Wychodzą też drobniejsze grzeszki, jak zarozumialstwo, próby imponowania maluczkim (czyt. całej reszcie świata) bezwstydem czy nagminne rozkojarzenie. Przy okazji Karpowicz w tej prywatnej rozmowie upewnia swojego interlokutora co do tego, że umie pisać, umie podkreślić to, co warte podkreślenia, że – co najważniejsze – umie myśleć. Naprawdę! Struktura Balladyn i romansów jest imponująco precyzyjna, dokładna, piękna…Ale przecież nie o powieści mówimy, a o jej autorze, którego przez jej soczewkę oglądamy. Powtórzmy więc, bo powtarzanie ukochałem sobie, kiedy coś powtarzałem: Karpowicz w tym utworze jest inteligentny, jest oczytany, jest zorganizowany i pewny siebie, czasami pojawia się u niego nutka pychy, zarozumiałości, ale to się rozpływa, to dostrzeże tylko ten obserwator, który szczyci się własnym czepialstwem. Ponad to wszystko przebija się jednak asekuranctwo. Karpowicz mówi: to jest moja historia, a to jestem ja; tutaj jestem taki i taki, tam troszkę inny, ale tak naprawdę to mnie tu w ogóle nie ma. Myślicie, że zaplątałem się we własnych wywodach i konkluzja moja pozostaje w całkowitej sprzeczności z pierwotną ideą, która jest u mnie punktem wyjścia (Dostojewski)? Nie. Próbuję jak najwyraźniej wyłożyć, że chyba nie polubiłbym tego Karpowicza. Mierzi mnie egzaltacja, od której ucieka, ale ta jego ucieczka jest zbyt nerwowa, zbyt paniczna. Wolę już oglądać bebechy, niekiedy śmieszne (przecież nie bez powodu przywołałem tu nazwisko wszechcara rosyjskiej literatury), niż słuchać kpin z rzeczy ważnych. Nie jestem uczulony na groteskę (w końcu urodziłem się z Gombrowicza [miałem nie mówić]), ale Karpowicz czasami przekracza granicę, której przekraczania nie lubię. W końcu mówimy o tym, co ja – poniedziałek ja, wtorek ja, środa ja, pal licho!, niedziela też ja – myślę o nim.

Nie chcę nikogo męczyć w niedzielny wieczór, dlatego kończę. Chciałem tylko dodać w ramach, po raz kolejny, klarowania: napisałem, że nie polubiłbym Karpowicza, ale partykuła przypuszczenia cały czas gdzieś się czai; pewny jestem natomiast tego, iż jego twórczość staje się dla mnie z każdą kolejną stroną ważniejsza. Warto go przeczytać, choćby tylko po to, żeby mieć się z czym nie zgadzać.

Leave a comment

Filed under Słowo na niedzielę i ważniejsze dni tygodnia

Leave a comment